„A grzybów było w bród…” – tylko nikt nie powiedział gdzie.

Rozmowy w ostatnim tygodniu zostały zdominowane przez grzyby. Jedni zbierali niewiarygodne ilości prawdziwków, drudzy zazdrościli tym pierwszym i zastanawiali się, gdzie i kiedy udać się do lasu. Zostawała jeszcze opcja zakupu u  zawodowych zbieraczy, ale zawsze to jakoś bardziej szkoda wydawać pieniądze na dobra, które znajomy sam zdobył.

Skuszony perspektywą przytargania do domu upragnionych grzybów, dopingowany przez żonę, którą lekko irytuje wizja kolejnej wigilii ze sklepowymi pieczarkami,  udałem się w niedzielne południe do lasu (chyba powinienem iść do lasa, bo tam większość chodzi). Pogoda sprzyjała wyprawie. Nad Niwkami nisko latał samolot. Mimo braku doświadczenia dość szybko zorientowałem się, że lepiej patrzeć na ściółkę niż w niebo.

Po godzinie, grzybów, które ewentualnie mógłby skonsumować człowiek bez uszczerbku na zdrowiu,  nadal nie znalazłem. Miałem pewność, że przede mną przeszły tłumy  zbieraczy. Pewność ta nie wynikała z umiejętności odczytywania śladów. Nie. Zwyczajnie co rusz leżały sobie puszki po  niskoprocentowych napojach chłodzących. Najczęściej leżały po tym płynie, że nie dość zwierzę występujące w Puszczy Białowieskiej, to zawsze lepiej smakują dwa i tyleż samo złotych kosztuje sztuka.

Po dwóch godzinach grzybów nadal nie było, zacząłem liczyć puszki i już żałowałem, że od pierwszej nie zbierałem, zawsze to do domu wróciłbym z czymś znalezionym. Sporadycznie trafiała się butelka. Skonsumowane pół basa świadczyło o małym prawdopodobieństwie samotności nieznanego trampa.

Po czterech godzinach i coś koło trzydziestu policzonych opakowaniach wykorzystywanych jako surowiec wtórny wróciłem do domu. Do domu wróciłem z kilkoma zrobionymi zdjęciami, czyli z niczym. Bo czy takie zdjęcie ma jakąkolwiek wartość, zwłaszcza w porównaniu z grzybami a nawet puszkami po piwie?

Page generated in 0,223 seconds. Stats plugin by www.blog.ca